Barbara Rogalska

WERYFIKACJA

 

W styczniu 1982 roku władze stanu wojennego rozpoczęły akcję nazwaną “weryfikacja dziennikarzy” . Szczególnie ostry przebieg miała ona w radiu i telewizji . Według przybliżonych danych pracę w radiu i telewizji w całej Polsce straciło około 800 osób. Niestety nikt nigdy nie

obliczył, ile osób naprawdę zwolniono w wyniku weryfikacji .W 1989 gdy w Komitecie do spraw Radia i Telewizji działała powołana przez prezesa Andrzeja Drawicza komisja do spraw powrotu do pracy dziennikarzy zwolnionych w stanie wojennym , próbowano ustalić te dane, jednak w aktach personalnych

nie istniały zapisy na ten temat. Nie odnaleziono żadnych protokółów z weryfikacji. Zresztą w stanie wojennym część osób zwalnianych określano jako “nie zakwalifikowane do pracy w jednostce zmilitaryzowanej”, innych niewygodnych zwalniano pod pretekstem np. reorganizacji.Na przykład w telewizji całkowicie zlikwidowano Naczelną Redakcję Publicystyki Kulturalnej a prawie wszystkich pracowników (nie tylko dziennikarzy) zwolniono.

Weryfikacji poddawano wszystkich dziennikarzy zatrudnionych w radiu i telewizji a także w gazetach i czasopismach wydawanych przez RSW PRASA i inne wydawnictwa. W sumie było to ponad 10 tys. osób. Zdaniem Stefana Bratkowskiego, w wyniku weryfikacji pracę straciło ponad 2 tys. osób.

Weryfikacja w telewizji odbywała się w szczególny sposób. Istniały dwustopniowe komisje weryfikacyjne: dla tzw. “funkcyjnych” do kierownika redakcji włącznie i komisja dla dziennikarzy. W komisji dla funkcyjnych zasiadał zaufany pracownik wysokiego szczebla i dwóch lub trzech anonimowych - nie przedstawiali się- funkcjonariuszy KW PZPR , cenzury czy też Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zwykle brali mało aktywny udział, przesłuchiwał funkcjonariusz telewizyjny. Nie sporządzano żadnego protokołu-

przynajmniej w obecności weryfikowanego .

W komisji dla dziennikarzy zasiadali naczelni redaktorzy danej redakcji , których uznano za godnych zaufania i koledzy- dziennikarze, na ogół z innych redakcji . Często w komisjach radiowych weryfikowali dziennikarze telewizyjni i na odwrót.

Osoba weryfikowana była wzywana na konkretny dzień i godzinę. Czekało się pod drzwiami , na korytarzach, po których przechadzali się uzbrojeni żołnierze. Nie można było wejść do swoich dawnych pokoi redakcyjnych ani zabrać pozostawionych tam rzeczy . W pokojach urzędowali nieznani osobnicy , często w mundurach, a rzeczy były prawdopodobnie wyrzucone. Nieczynne były bufety i kawiarnia “Kaprys” .

Wyniku weryfikacji nie poznawało się od razu .Po jakimś czasie osoby niezweryfikowane otrzymywały wymówienia z uzasadnieniem “nie zakwalifikowany do pracy w jednostce zmilitaryzowanej”.

Zwalniano głównie działaczy ale i szeregowych członków “Solidarności” , stowarzyszeń twórczych- szczególnie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, osoby, które po ogłoszeniu stanu wojennego oddały legitymacje partyjne lub zostały z PZPR usunięte za działalność uznawaną za “ antysocjalistyczną”.

Były też osoby ,do których weryfikatorzy nie mieli zastrzeżeń politycznych i które miały był dopuszczone do pracy- jednak nie chciały pracować w zmilitaryzowanych mediach i same prosiły o zwolnienie.

W marcu i kwietniu 1989 roku zaczęła też działać główna komisja weryfikacyjna , która urzędowała w budynku zajmowanym przez RSW PRASA na placu Unii Lubelskiej. Na jej czele stał ówczesny kierownik wydziału prasy KC PZPR Jan Grzelak . W jej skład wchodził m.inn. szef

cenzury , dyrektor kadr z Komitetu ds. Radia i Telewizji , w wypadku weryfikowania dziennikarzy radiowych i telewizyjnych, lub dyrektor kadr z wydawnictwa prasowego , zatrudniającego weryfikowana osobę. Byli też przedstawiciele prawdopodobnie MSW i KW PZPR. Rolę prokuratora w tym gremium odgrywał czołowy publicysta polityczny “Trybuny Ludu” Jerzy Bielecki . Oskarżał weryfikowanych dziennikarzy w sposób bardzo zaangażowany . Procedura nie przewidywała żadnych obrońców.

Tu “wyrok” był na ogół ogłaszany po naradzie . Weryfikowany czekał na korytarzu . Potem wzywano go i ogłaszano: “ niezweryfikowany”, “zweryfikowany warunkowo, np. na rok” , “zweryfikowany z zakazem pełnienia funkcji kierowniczych”. Były też przypadki zweryfikowania bezwarunkowego z natychmiastowym powrotem do pracy.

Osoby niezweryfikowane naogół nie miały możliwości podjęcia pracy w zawodzie. Prasa prawie w całości była zmonopolizowana przez uzależnioną od PZPR RSW PRASA . Zresztą bardzo wiele osób wogóle nie chciało mieć nic wspólnego z dziennikarstwem .

Było wielu bezrobotnych, utrzymujących się z darów zagranicznych, które płynęły do Polski od różnych organizacji - również dziennikarskich . Wiele osób nie wytrzymując atmosfery stanu wojennego, nędzy, bezrobocia i braku perspektyw korzystało z otwierających się od czasu do czasu możliwości i emigrowało z kraju ( np. Maciej Wierzyński ,obecnie redaktor naczelny nowojorskiego “Nowego Dziennika” , zdolny reżyser telewizyjny Wiktor Meller, czy przewodniczący “Solidarności” radiowej i telewizyjnej Piotr Mroczyk, później jeden z dyrektorów Wolnej Europy )

Po jakimś czasie małe redakcje niezrzeszone w RSW PRASA zaczęły przyjmować niezweryfikowanych dziennikarzy. Były to np. “Niewidomy Spółdzielca”, “ Powściągliwość i Praca”, “Wiadomości Wędkarskie” , pisma wydawane przez NOT a także przez PAX .

Bezrobotni, niezweryfikowani dziennikarze spotykali się w kawiarniach , wymieniali doświadczenia , informacje o tym, gdzie można zarobić ,wspierali się na duchu . Miejscem szczególnym, które trwało jako giełda dziennikarska pod patronatem Stefana Bratkowskiego aż do 1989 roku, była kawiarnia “Czytelnika” na ul. Wiejskiej .

Łamanie charakterów, niszczenie karier, rujnowanie rodzin- takie m.inn. skutki miała weryfikacja. Ale spowodowała też niesłychany wzrost solidarności zawodowej , dała początek tego, co Stefan Bratkowski nazywa Stowarzyszeniem Dziennikarzy Przyzwoitych : dziennikarze pozbawieni możliwości pracy i rozwoju zawodowego działali społecznie , organizowali prasę podziemną, tworzyli nieformalne struktury wymiany myśli . Utrzymywali przy życiu zdelegalizowane Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich.

Miejscem szczególnym w pierwszych tygodniach stanu wojennego był budynek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich na Foksal. Można tam było otrzymać pomoc lub choćby dobrą radę od niezapomnianej Wali Koryckiej i niezmordowanego Dariusza Fikusa.

 

Moje wspomnienia dotyczą weryfikacji w Komitecie do spraw Radia i Telewizji.

Kiedy 14 grudnia 1981 roku , w poniedziałek , wyszłam na spacer z psem , spotkałam mojego sąsiada a zarazem kolegę z telewizji , nieżyjącego już Andrzeja Żmudę. Był to znany dziennikarz ekonomiczny, bardzo zaangażowany w oficjalną politykę gospodarczą kolejnych ekip rządowych , krytycznie nastawiony do “Solidarności” .

-Ty o c z y w i ś c i e nie dostałaś wezwania do pracy – powiedział na powitanie.

Oczywiście nie dostałam . Należałam do “Solidarności” , aktywnie działałam w odradzającym się Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich. Przez radio wysłuchałam komunikatu ,że pracownicy radia i telewizji mają pozostać w domach i czekać na wezwanie.

Mimo, że nie działały telefony wiedziałam już, że budynek telewizji w nocy z 12 na 13 grudnia został zajęty przez wojsko . Kilkadziesiąt osób – dziennikarzy, realizatorów, pracowników technicznych- , o których już wcześniej wiedzieliśmy , że są na utworzonej przed kilkoma miesiącami liście zaufanych – wezwano do pracy. Niektórych do tak zwanego “bunkra” na terenach

wojskowych przy ul. Hynka , innych do głównego gmachu na Woronicza . Budynek przy pl. Powstańców , skąd zwykle nadawane były programy informacyjne przez dłuższy czas był wyłączony. Umundurowani prezenterzy odczytywali dzienniki ze studia na Woronicza.

A więc czekaliśmy .

W pierwszych dniach stanu wojennego odwiedził mnie kolega z radia. Razem studiowaliśmy prawo i dziennikarstwo , toteż, mimo różnicy poglądów, co szczególnie zaznaczyło się w ostatnim czasie, utrzymywaliśmy stosunki towarzyskie. Jeszcze 4 grudnia wraz ze swoją będącą w zaawansowanej ciąży żoną był na moich imieninach. Marek Lipiński zajmował w Polskim Radiu wysokie stanowisko ( nawiasem mówiąc jeszcze wyższe piastował i piastuje w wolnej Polsce...) . Tego dnia gdy nas odwiedził był bardzo zdenerwowany i przejęty- nie tylko tym, że właśnie urodziła mu się córka. Opowiedział , co zdarzyło się w sobotę, 12 grudnia.

Wieczorem niespodziewanie przyjechał po niego samochód z radia . Wezwano go do pracy. Ku jego zdziwieniu, nie pojechali do gmachu radia przy Al. Niepodległości lecz do budynków wojskowych przy ul.Hynka.

Tam poinformowano go, że niebawem przybędzie generał Wojciech Jaruzelski, który nagra bardzo ważne przemówienie radiowe i telewizyjne. Oczekiwanie trwało długo. Kolega wyjrzał przez okno i zobaczył wyjeżdżające na ulicę scoty i ciężarówki pełne żołnierzy. Chciał zadzwonić do żony ale nie dopuszczono go do telefonu . Po chwili przyjechał generał i wszystko stało się jasne- stan wojenny.

Marka bardzo wzburzyło ogłoszenie stanu wojennego- ale jednak karnie udał się do pracy i wspierał swoim piórem i mikrofonem rządy generała Jaruzelskiego i Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego zwanej Wroną . Nie on jeden.

Dziennikarze z rozwiązanych gazet ( wychodziła tylko “Trybuna Ludu” i “Żołnierz Wolności”) , z radia i telewizji zaczęli spotykać się po kawiarniach , wymieniać informacje i plotki. “Morskie Oko” na Puławskiej , “Świtezianka” na Marszałkowskiej, “Ujazdowska “ w Alejach Ujazdowskich i “Wilanowska ” na Placu Trzech Krzyży – tam właśnie odbywały się dziennikarskie spotkania. Lokale zmienialiśmy często, natychmiast po wykryciu, że stoliki obok naszych zajmują panowie udający,że czytają pilnie jakieś papiery , a naprawdę- nadstawiający ucha i podsłuchujący nasze rozmowy. Wreszcie na kilka lat , aż do 1989 roku, przystanią nie tylko dziennikarzy stała się kawiarnia “Czytelnika” na Wiejskiej , gdzie można było spotkać znajomych, dowiedzieć się, kogo zwolniono z internowania a kogo zamknięto w więzieniu , kto został zweryfikowany a kto zwolniony, gdzie można dostać paczkę ze “zrzutów” , czyli z pomocy zagranicznej, która zaczęła napływać do Polski , gdzie można zarobić trochę pieniędzy .W “Czytelniku” można też było dostać “bibułę” i nagrania “Gazety mówionej” Stefana Bratkowskiego , stałego gościa kawiarni i zjeść tani , smaczny obiad.

Miejscem spotkań dziennikarzy radiowych i telewizyjnych były też kolejki po pensje. Bo płacono nam pensję i należne wierszówki za listopad i grudzień. W ogromnej kolejce, na kilkunastostopniowym mrozie , przed świętami Bożego Narodzenia 1981 roku zgodnie stali urzędnicy, sprzątaczki, ówczesne gwiazdy telewizyjne , dziennikarze i aktorzy występujący w radiu i telewizji . Nie wpuszczono nas do gmachów radia i telewizji : wypłata odbywała się w szkole przy ul. Joliot Curie , nieopodal Woronicza . Pilnowali nas uzbrojeni w kałasznikowy żołnierze .Ten upokarzający proceder trwał przez kilka miesięcy, tyle, że potem pensje wypłacano w innych miejscach a kolejka oczekujących- wraz z przywracaniem do pracy niektórych osób- systematycznie zmniejszała się. Trudno jednak zapomnieć tę pierwszą wypłatę , z grudnia 1981 roku . Czuliśmy się jak więźniowie- zmarznięci , zniewoleni, upokorzeni. Myślę, że władze Komitetu do spraw Radia i Telewizji specjalnie w tak brutalny sposób zorganizowały tę pierwszą w stanie wojennym wypłatę pensji pracownikom. Celowo chciano nas zastraszyć i upokorzyć.

Nie na darmo I Sekretarz KC PZPR Stanisław Kania obiecywał Leonidowi Breżniewowi : ”złapiemy kontrrewolucję za gardło”.

Któregoś dnia do kawiarni “Wilanowska” ktoś przyniósł wiadomość, że w redakcjach rozpoczynają się weryfikacje dziennikarzy. To nowe słowo oznaczało, że tylko niektórzy z nas będą mogli wrócić do pracy . Wkrótce okazało się , że na pewno nie ci, którzy aktywnie działali w “Solidarności” i stowarzyszeniach twórczych , nie ci, którzy oddali legitymacje partyjne , nawet nie ci, których rodziny były przez władze stanu wojennego określone mianem “kontrrewolucjonistów”. Zresztą prawdę mówiąc wielu z nas nie wyobrażało sobie pracy w zmilitaryzowanych mediach . Bo radio i telewizja były “jednostkami zmilitaryzowanymi “ pilnowanymi przez wojsko , obok prezesa i dyrektorów działali komisarze wojskowi a prezenterzy “Dziennika Telewizyjnego” chodzili w wojskowych mundurach. Mówiono , że zaufani dziennikarze dostali broń. Do pracy przyjęto też wiele osób, które dotychczas nie miały nic wspólnego z dziennikarstwem – dotychczas pracujących

w KC PZPR lub Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.

Nadal nikt z nas nie wiedział dokładnie, na czym weryfikacja będzie polegała.

W niektórych redakcjach gazetowych wyglądała bardzo spokojnie a naczelni redaktorzy – ci, którzy sami zostali przez jakieś wyższe władze zweryfikowani- bronili swoich pracowników. Niestety nie wszyscy . Coraz więcej osób lądowało na bruku i szukało pracy poza zawodem .

Wreszcie w styczniu ruszyła weryfikacja w radiu i telewizji. Wiadomo było że komisje weryfikacyjne są dwustopniowe: inna dla naczelnych redaktorów i kierowników redakcji , inna dla dziennikarzy.

W Naczelnej Redakcji Publicystyki Kulturalnej gdzie pracowałam jako kierowniczka działu publicystyki , w komisji dla szefów zasiadał dyrektor generalny do spraw kultury Jerzy Bajdor i dwóch niezidentyfikowanych mężczyzn , którzy nie przedstawiali się . Prawdopodobnie byli to pracownicy MSW.

Zostałam wezwana na 13 stycznia 1982 roku. Rozmowa odbywała się w przyległej do gabinetu dyrektora małej salce konferencyjnej.

Pytań było dużo, zadawał je głownie dyrektor Bajdor. Nie zauważyłam, żeby ktokolwiek robił jakieś notatki . Bajdor pytał mnie głównie o to, czym zajmowała się moja redakcja i jakie realizowałam programy. Odniosłam nawet wrażenie, że chciał, żebym w oczach przysłuchujących się mężczyzn wypadła

jako osoba kompetentna i znająca swój zawód. Były też jednak pytania o pracowników redakcji i ich zaangażowanie polityczne . A było ono bardzo duże. W Naczelnej Redakcji Publicystyki Kulturalnej prawie wszyscy należeli do “Solidarności” . Znacznie później okazało się, że niektórzy byli zwykłymi “wtykami”. Kilka osób, w tym ja, działało w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich i Komitecie Porozumiewawczym Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych , który miał swoją filię również w telewizji. Kilku kolegów- członków PZPR współpracowało z różnymi “strukturami poziomymi” w partii. Wszyscy po ogłoszeniu stanu wojennego oddali legitymacje partyjne.

Nie chciałam wypowiadać się na temat poszczególnych osób. Powiedziałam ogólnie, że działaliśmy w “Solidarności” i SDP bo chcieliśmy ,żeby w kraju i w naszej firmie zmieniło się na lepsze.

Po wyjściu z komisji spotkałam mojego redaktora naczelnego sprzed stanu wojennego, byłego korespondenta w Moskwie Tadeusza Halucha. Redakcja, jak wszystkie inne, była rozwiązana , ale Haluch , jako osoba zaufana, był dopuszczony do pracy . Czym się zajmował- nie wiadomo. Spojrzał na mnie groźnie i powiedział- no, zobaczymy, jak tam wypadła weryfikacja . Będziemy zawiadamiać .

Moje koleżanki i koledzy z publicystyki kulturalnej wezwani byli do komisji weryfikacyjnej , w której obok Tadeusza Halucha zasiadali nasi dwaj koledzy- dziennikarze , jeden z telewizji, drugi z radia. Nawiasem mówiąc jeden z nich pojawił się w czerwcu 1989 roku na nadzwyczajnym zjeździe wychodzącego z podziemia Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Dzięki szybkiej akcji kolegów, których w 1982 roku weryfikował, został ze zjazdu publicznie wyproszony.

Moja weryfikacja nie wypadła chyba najlepiej bo kilka tygodniu później wezwano mnie na następną rozmowę.

Tym razem prowadził ją Karol Bielecki , dziennikarz z istniejącej wówczas redakcji krajów socjalistycznych a jednocześnie działacz komitetu zakładowego PZPR .Drugim weryfikatorem był ubrany w mundur oficera lotnictwa znany komentator sportowy Waldemar Krajewski.

Głównym oskarżeniem przeciwko mnie było to, że jako członek partii (byłam niej od 1971 roku a wstąpiłam na fali gierkowskiej “odnowy”) działałam w odradzającym się Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich i wstąpiłam do “Solidarności”. Podpisywałam różne listy protestacyjne , brałam udział w zebraniach , spotkaniach i obradach - m.inn.“Forum”- niezwykle popularnych i burzliwych dyskusjach w SDP. Były to zdaniem Bieleckiego niewybaczalne grzechy. Przy okazji zarzucał mi też udział w różnych wydarzeniach , w których nie brałam udziału gdyż leżałam w szpitalu i to w Krynicy . Widocznie miał złych informatorów. W czasie tej weryfikacji przekonałam się o tym , ilu w “Solidarności” i SDP było agentów i “wtyczek”. Bo o niektórych sprawach Bielecki i Krajewski wiedzieli wszystko ze szczegółami . Nawet o spotkaniach w prywatnych domach.

Krajewski zachowywał się dosyć spokojnie, za to Bielecki potraktował mnie surowo : o powrocie do pracy nie ma mowy .

Karol Bielecki i inni weryfikatorzy i gorliwi piewcy stanu wojennego zostali nagrodzeni za swoje trudy: wielu z nich wyjechało na placówki korespondenckie za granicę, co było wówczas, w kraju biednym i głodnym, nie lada gratką . Zbigniew Bożyczko wyjechał do USA , Marek Sieczkowski do Moskwy , Stanisław Kaczmarski do Pragi a Karol Bielecki do Sofii .

Kaprys losu sprawił, że w 1990 roku zostałam pierwszą w wolnej Polsce korespondentką Polskiego Radia i Telewizji na Bałkanach z siedzibą w Sofii.

Zamieszkałam w ogromnym mieszkaniu , które na biuro korespondenckie wynajął i urządził na początku lat osiemdziesiatych mój prześladowca Karol Bielecki ... Nawiasem mówiąc tuż przede mną korespondentem w Sofii był inny weryfikator, nieżyjący już Marek Sieczkowski. On to właśnie mi powiedział w chwili szczerości że za czasów PRL-u korespondenci musieli ściśle współpracować z rezydującymi w ambasadach oficerami służb bezpieczeństwa , na ogół występujących oficjalnie jako radcy prasowi .

Tak więc wczesną wiosną 1982 roku zostałam bez pracy i bez żadnych szans na nią . Dziś niektórym młodszym osobom może się wydawać niezrozumiałe to, utrata pracy w dziennikarstwie była wówczas trudnym doświadczeniem. Dziś jest tyle różnych szans , tyle redakcji gazetowych, radiowych i telewizyjnych. Pasje dziennikarskie można realizować w prasie lokalnej a nawet wydawać własną gazetę , jak robi to w Wilanowie Andrzej Szypulski. Wtedy nie było żadnych możliwości .

Zwykle nieszczęścia chodzą parami – w tym samym czasie miałam poważne kłopoty rodzinne a także zdrowotne. W ciągu 6 tygodni schudłam 12 kg.

Ponieważ jeszcze nie zostałam definitywnie zwolniona z telewizji, choć nie dopuszczona do pracy, wypłacano mnie i innym kolegom znajdującym się w podobnej sytuacji jakieś groszowe pensje nie starczające na życie. Na szczęście

natychmiast po ogłoszeniu stanu wojennego odezwali się przyjaciele mieszkający za granicą, których mieliśmy wielu. Czekolada, kawa,żywność, środki czystości , ubrania dla synka – wszystko to przywracało wiarę w ludzi- a także pozwalało jako tako żyć.

Jeden ze znajomych zaproponował mi pracę w galwanizerni : przygotowywało się w niej do srebrzenia łańcuszki do medalików . Łańcuszki przywiązywało się do metalowej ramy cienkimi drucikami, potem były wkładane do kąpieli galwanicznej.

Właściciel traktował mnie bardzo miło, częstował kawą i ciastkami , rozmawiał o polityce , ale oczywiście w pracy żadnej taryfy ulgowej nie było.

Po jakimś czasie musiałam zrezygnować . Nie wytrzymywałam wielogodzinnego siedzenia w oparach unoszących się z płynów galwanicznych.

Tymczasem coraz więcej osób otrzymywało wymówienia . Moje najbliższe koleżanki – Nina Makowiecka, Jolanta Łopuszyńska, Krystyna Mokrosińska

i inne już wiedziały : nie zostały zakwalifikowane do pracy w jednostce zmilitaryzowanej. Z pracy w telewizji dobrowolnie zrezygnowało kilku zdolnych kolegów – Paweł Sosnowski , Jan Zielecki .

Odszedł też Mariusz Walter .

Ja byłam w stanie zawieszenia . Dręczona problemami osobistymi nie mogłam zdobyć się na przerwanie tej sytuacji i odejście .Widziałam jak moje koleżanki

dzielnie walczą o przetrwanie- sprzedają kwiaty, szyją torby i fartuchy ,czymś handlują . Coraz więcej kolegów zamieniało swoje samochody w taksówki. Słyszało się , że jeden z nich wyładowuje węgiel a inny w jakiejś szopie wytwarza uszczelki . “Uczciwy dziennikarz przyjmie każdą pracę”- takie ogłoszenie ukazało się jakiś czas później w “Życiu Warszawy”. Dał je jeden z najlepszych publicystów Jacek Maziarski.Znalazł pracę w antykwiariacie.

Stopniowo odwieszano gazety i czasopisma , ale w żadnym z nich nie było pracy dla ludzi zwolnionych z radia i telewizji . To był “wilczy bilet”. Kilka

miesięcy później , gdy już definitywnie zostałam zwolniona , starałam się o pracę w redakcji “Kobiety i Życia”. Ponieważ przed rozpoczęciem pracy w telewizji jakiś czas byłam dziennikarką w “Przyjaciółce” wydawało mi się, że może przyjmą mnie do “Kobiety” tym bardziej,że pracowało tam kilka moich dawnych koleżanek zwolnionych z “Przyjaciółki” . Redakcja uchodziła za stosunkowo mało upolitycznioną a redaktor naczelna Barbara Sidorczuk miała opinię osoby przyzwoitej.Złożyłam u niej papiery , nastawiona była do mnie życzliwie-znała mnie z telewizji – ale uprzedziła ,że sama nie może podjąć decyzji . Musi skontaktować się z Biurem Prasy KC PZPR .Po kilku dniach zadzwoniła . Powiedziała,że przykro jej, ale niestety nie może mnie zatrudnić. Dodała , że nie mam szans na pracę w żadnej redakcji gazet wydawanych przez RSW PRASA .

Nie zrażona tym złożyłam dokumenty w młodzieżowym tygodniku “Radar” . Redakcja zajęła właśnie lokal na Wiejskiej po rozwiązanej i rozpędzonej na cztery wiatry “Kulturze” . O tym , że szukają ludzi do pracy dowiedziałam się w “Czytelniku”. Odwagi dodawał mi fakt , że naczelnym był mój znajomy Jerzy Klechta a jego zastępcą Zbigniew Chomicz . Z nim i z jego żoną byłam od lat zaprzyjaźniona. Napisaliśmy razem kilka opowiadań , spędzaliśmy wspólne wakacje i weekendy. Liczyłam na życzliwość, tym bardziej, że tygodnik “Radar” reklamowany był jako rzekomo liberalny, apolityczny , otwarty , a zajmować się miał głównie kulturą .Obaj redaktorzy byli dobrej myśli .Gdy wspomniałam im o ostrzeżeniu Barbary Sidorczuk , oświadczyli , że przesadza.

Mijały dni a z “Radaru” nie było żadnych wiadomości . Zbyszek Chomicz przestał odbierać telefony w domu . Klechty nigdy nie było w redakcji. Któregoś dnia siedziałam w kawiarni “Czytelnika” z grupą kolegów -dziennikarzy. Na schodach pojawił się Chomicz.Gdy mnie zobaczył, gwałtownie cofnął się i znikł . Innego dnia Klechta na mój widok przeszedł nagle na drugą stronę ulicy Wiejskiej.Powtórzyło się to kilka razy . Zrozumiałam. Jednak przygnębiło mnie to , że żaden z nich, moich długoletnich

znajomych, nie miał odwagi żeby tak , jak Barbara Sidorczuk, obca kobieta, uczciwie powiedzieć, że dla ludzi wyrzuconych z telewizji pracy w prasie nie ma i nie będzie.

Po jakimś czasie poszłam do “Radaru” i odebrałam swoje dokumenty.Spotkałam Chomicza. Był bardzo zdenerwowany,coś bezładnie tłumaczył. Powiedział, że zazdrości mi decyzji o wystąpieniu z partii , ale on tego nie może zrobić bo ma dzieci .

Tak definitywnie skończyła się nasza wieloletnia przyjaźń .

Całe tłumy dziennikarzy nadal krążyły po mieście w poszukiwaniu zajęcia i możliwości zarobku. Wiele osób tego nie wytrzymywało.Gotowe były na wszystko , żeby powrócić do pracy w zawodzie. Chodziły plotki,że najlepiej jest znaleźć kontakt do Jerzego Urbana: ten cyniczny gracz, ówczesny rzecznik rządu ponoć w przypływie łaskawości wstawia się za niektórymi osobami które odzyskują pracę .Podobno niektórzy się na to decydowali.

W marcu 1982 roku rozwiązano Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Powołane zostało Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL , któremu przekazano cały majątek SDP. Z wielką przykrością wielu z nas stwierdziło ,że wśród założycieli SDPRL jest kilku kolegów, których uważaliśmy za względnie przyzwoitych. Przed rzeszą dziennikarzy, którzy pozostali wierni SDP , na

kilka lat, aż do 1990 roku zamknęły się drzwi budynku na Foksal . Straciliśmy składki członkowskie i różne fundusze , możliwość otrzymywania zapomóg i pożyczek , przychodnię lekarską.

Wkrótce potem SDPRL zaczęło kusić różnymi atrakcjami . Tanie wczasy w Domu Dziennikarza w Warnie , trudno dostępne książki z encyklopedią PWN na czele, talony na maszyny do pisania a nawet na małe Fiaty – wszystko to proponowano tym, którzy zapisali się do Stowarzyszenia Dziennikarzy PRL. I niektórzy zapisywali się...

Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich zeszło do podziemia. O dziwo, brutalna likwidacja SDP i ostry podział środowiska sprawiły , że ci, którzy nie wstąpili do “duperelu”- jak złośliwie nazywano SDPRL- skonsolidowali się, zaczęli się tym bardziej wspierać , pomagać sobie i organizować życie społeczne.

Wielkim wsparciem stał się Kościół , który pomagał nie tylko wierzącym. Nie chodziło tu nawet o pomoc materialną , choć i ta była ważna , lecz o wsparcie duchowe i intelektualne. Księża Andrzej Przekaziński , Wojciech Czarnecki a przede wszystkim duszpasterz środowisk twórczych ksiądz Wiesław Niewęgłowski zrobili wiele dla aktorów, pisarzy i dziennikarzy , którzy czasem czuli się szczególnie zagubieni . Fakt , że na różnych koncertach , dyskusjach czy spotkaniach mogli znaleźć się wśród ludzi podobnie myślących i czujących, był wielką pociecha i otuchą . Wracało się do domu w innym , lepszym nastroju, nie patrząc na ponurą rzeczywistość .

Nieoczekiwanie w końcu kwietnia 1982 roku dostałam pisemne zawiadomienie że mam stawić się w budynku RSW PRASA przy placu Unii Lubelskiej na rozmowę z główną komisją weryfikacyjną . W ogóle nie wiedziałam,że coś takiego istnieje . W tym samym dniu jak się okazało, przed komisję wezwano Ninę Terentiew , z którą do stanu wojennego razem pracowałyśmy w Naczelnej Redakcji Publicystyki Kulturalnej i Mariana Kuberę z innej redakcji.

Pierwsza weszła Nina . Rozmowa trwała dość długo . Wyszła zdenerwowana.

Kazano jej czekać . Trwała narada . Po kilkunastu minutach poproszono ją .

Została poinformowana, że komisja postanowiła przywrócić ją do pracy .

W niewielkiej sali konferencyjnej, do której następnie poproszono mnie, za owalnym stołem siedziało kilku mężczyzn. Przed każdym leżała teczka z papierami . Po chwili zorientowałam się, że te papiery dotyczą mnie . Zostałam ostro zaatakowana przez Jerzego Bieleckiego, publicystę “Trybuny Ludu”. Choć wogóle go nie znałam i nigdy wcześniej nie spotkałam, okazało się, że ma wielką wiedzę na mój temat . Orientował się nawet w moich sprawach osobistych . Widać , że ktoś popracował przygotowując materiały dla tej komisji. Ktoś zbierał informacje , ktoś obserwował , ktoś notował , ktoś sporządził teczki , które leżały na stole przed weryfikatorami. Niestety nie wiadomo, gdzie te teczki są obecnie.

Kilku mężczyzn , w tym ówczesny dyrektor Głównego Urzędu Kontroli Prasy, potocznie zwanym cenzurą , zadawało mi ostre , dociekliwe pytania dotyczące

pracy w telewizji i działalności w SDP . Atmosfera była jak na przesłuchaniu w prokuraturze , tyle , że prokurator jest na ogół jeden , a tych panów było chyba ośmiu , choć nie wszyscy się odzywali . Jedynie szef wydziału prasy KC PZPR Jan Grzelak , który przewodniczył komisji , zachowywał się względnie spokojnie. Oświadczył nawet , że pamięta mnie ze studiów na wydziale prawa UW , jako młodszą koleżankę występującą w uczelnianym kabarecie . Ta uwaga miała prawdopodobnie rozluźnić napiętą atmosferę.

Wreszcie redaktor Bielecki zapytał mnie surowo , czy zamierzam wstąpić do SDPRL. Kiedy powiedziałam , że nie zamierzam wstępować do żadnych partii ani organizacji , bardzo się rozgniewał.

-Proszę wyjść i zaczekać na decyzję komisji- prawie krzyknął.

Czekałam kilkanaście minut.

Wreszcie zostałam wezwana mnie . Jan Grzelak zakomunikował mi , że po rozpatrzeniu sprawy komisja zdecydowała o warunkowym zweryfikowaniu mnie z zakazem pełnienia funkcji kierowniczych w prasie , radiu i telewizji.

Za kilka miesięcy komisja ponownie zdecyduje , czy zostanę zweryfikowana

całkowicie – powiedział.

W czerwcu przyjęto mnie do pracy w redakcji Teatru Telewizji . Nie było tam kompletnie nic do roboty gdyż trwał bojkot telewizji przez aktorów i nie nagrywano żadnych sztuk . Czasem przyjeżdżali aktorzy z prowincji i przenoszono spektakle z ich teatrów. Były na ogół na słabym poziomie.W porównaniu ze wspaniałymi przedstawieniami sprzed kilku jeszcze miesięcy, gdy w Teatrze Telewizji występowały największe gwiazdy i pracowali najwybitniejsi reżyserzy to, co przygotowywano teraz, było żenujące.

Ponieważ Naczelna Redakcja Publicystyki Kulturalnej była zlikwidowana,

dyrektor Teatru Telewizji Jan Paweł Gawlik postanowił,że właśnie u niego będzie się robiło publicystykę, programy poetyckie i artystyczne. Rezultaty były słabe . Nikt poważny nie chciał brać udziału w programach .

Atmosfera na Woronicza była okropna . Coprawda po jakimś czasie z korytarzy

znikli umundurowani prezenterzy i pochowali się gdzieś uzbrojeni żołnierze,

ale ludzie byli wystraszeni i sfrustrowani . Nie było znajomych twarzy. Czułam się fatalnie i coraz rzadziej przychodziłam do pracy bo nie było po co.Robiłam sobie wyrzuty , że nie zdecydowałam się odejść sama, tak, jak kilku kolegów .

Jeszcze wtedy nie dojrzałam do tego ,żeby całkowicie zerwać z telewizją i zacząć inaczej żyć. Bałam się ,że nie znajdę pracy a po doświadczeniach z galwanizernią wiedziałam, że pracy fizycznej nie podołam.Nie umiałam szyć

ani robić na drutach , wydawało mi się, że jeśli odejdę z telewizji, zginę.

Po jakimś czasie wezwał mnie jeden z zastępców nowego już dyrektora Jerzego Koeniga , Krzysztof Bogdanowicz i z niepewną miną wręczył mi decyzję biura kadr o zwolnieniu mnie bez podania przyczyn.

Poczułam ulgę .

Nie wiedziałam , co będę robić, ale było mi wszystko jedno . Nie byłam w stanie dłużej znosić atmosfery panującej w telewizji .Choć wcześniej tak bałam się utraty pracy, kiedy ostatni raz wyszłam z Woronicza , nawet nie obejrzałam się za siebie. Przez lata – aż do roku 1989 , kiedy zostałam wraz z innymi kolegami przywrócona do pracy , nigdy nie było mi żal , że nie pracuję

w telewizji . Wiedziałam, że tamtej dawnej telewizji , którą nazywałam “polskim Hollywood” już nie ma , a praca w tej , którą tworzyli prezesi Loranc, Kurtz, Wojciechowski czy Roszkowski , czy tacy dziennikarze , jak Barański , nie była honorem lecz wstydem.

Pracowałam w salonie kosmetycznym, gdzie obsługiwałam “łóżka opalające”,

Na kilka miesięcy zatrudniła mnie znajoma , prowadząca ajencyjny sklep z kosmetykami . Do sprzedaży brałam też szyte przez koleżanki torby i fartuchy oraz produkowane przez kolegę metalowe broszki ,klipsy i spinki . Najgorzej było gdy przychodziła dostawa proszków do prania, na które obowiązywały kartki. Nie dość, że trzeba się było nadźwigać , to jeszcze zapanować nad dzikim tłumem,rzucającym się po proszek i znosić awantury tych,dla których zabrakło.

Chodziło się na Żoliborz na msze za Ojczyznę księdza Jerzego Popiełuszki,do prywatnych mieszkań na Teatr Domowy z udziałem Ewy Dałkowskiej, Jana Pietrzaka, Emiliana Kamińskiego Andrzeja Piszczatowskiego , na koncerty Maćka Zembatego, wieczory poetyckie Mirona Białoszewskiego ,wykłady Stefana Bratkowskiego i innych. Często odbywały się spotkania towarzyskie na których przy własnej roboty alkoholach i wędlinach z wędzarni na działce , politykowało się aż do godziny milicyjnej . Często nocował ktoś ,kto się zasiedział.

W późniejszym okresie , gdy zaczęły pojawiać się przywożone z zagranicy magnetowidy , spotykaliśmy się w domach aby oglądać z kaset przemycane z zachodu filmy zabronione w Polsce . W moim domu kilkakrotnie odbywały się takie seanse, na które przychodziło wiele zupełnie nieznanych osób. Oglądaliśmy naprzykład robiący wówczas ogromne wrażenie film naszego kolegi z telewizji Ryszarda Bugajskiego “Przesłuchanie” , który udało się komuś przegrać z Wytwórni Filmów Dokumentalnych na Chełmskiej . Film był zakazany , nie wolno go było rozpowszechniać. Były też dokumenty produkowane w Paryżu przez Kontakt Mirka Chojeckiego. Zwłaszcza te odkłamujące historię dokumentu były bardzo ważne, szczególnie dla mojego kilkunastoletniego wtedy syna i jego kolegów, którzy tłumnie przychodzili na projekcje. Filmu te, podobnie, jak książki wydawane przez “Kulturę” paryską przywoził z zagranicy mój mąż, który z racji swojej pracy zaczął jeździć na Międzynarodowe Targi Książki do Frankfurtu. Na stoisku “:Kultury” można było otrzymać bezpłatnie książki , które zabierało się do kraju. Czasem kończyło się to konfiskatą książek na lotnisku. Widocznie na tych skonfiskowanych książkach wychował się prezydent Aleksander Kwaśniewski , gdyż często mówi, że lektura “Kultury” i jej wydawnictw była jednym z jego ulubionych zajęć w czasach “realnego socjalizmu”...

No i zawsze był “Czytelnik” – nieoceniona giełda towarzyska .

Tam właśnie dowiedziałam się, że rodzinny tygodnik “Zorza” wydawany przez PAX poszukuje dziennikarzy.

PAX nie miał najlepszej opinii . Oskarżany był o co najmniej koniunkturalizm i zbyt bliską współpracę z władzami komunistycznymi. Z drugiej strony zarówno nieżyjący już Bolesław Piasecki i jego następcy zatrudniali w PAX ie dawnych akowców, byłych ziemian i przedwojennych oficerów . Wydawnictwo PAX publikowało autorów, którzy nie mieli wstępu do PIW-u czy nawet “Czytelnika”.

Poszłam tam prosto z ulicy .Nikogo nie znałam , nikt mnie nie protegował.

Przedstawiłam się naczelnej redaktor “Zorzy” niczego nie ukrywając. Nawet nie poprosiła o żadne wycinki moich publikacji . Na drugi dzień złożyłam dokumenty a po dwóch dniach przyjęto mnie do pracy jako redaktora działu kulturalnego. Niebawem przyjęto do “Zorzy” Ninę Makowiecką. Inna niezweryfikowana koleżanka z telewizji , Ewa Zychowicz , zaczęła pracować w dzienniku “Słowo Powszechne”.

Po jakimś czasie przeniosłam się do tygodnika “Kierunki”.

Praca była spokojna , do redakcji przychodziło się tylko po to, żeby przynieść artykuł czy przeczytać “szczotki”. Czasem wypadał dyżur w drukarni, co bardzo lubiłam. Pracowałam tam aż do roku 1988 .

Któregoś dnia już chyba w 1990 roku zobaczyłam w telewizji rozmowę z ówczesnym przewodniczącym Stowarzyszenia PAX panem Ziemowitem Gawskim, którego w ogóle nie znałam i nigdy nie widziałam na oczy.Dziennikarz ostro go przepytywał, wyliczał wszystkie grzechy PAX-u ,

krytykował za kunktatorstwo i uległość wobec PZPR. Pan Gawski bronił się wyliczając zasługi stowarzyszenia dla kultury i gospodarki . Nagle zaczął mówić o tym, że w PAX-ie zawsze chroniono ludzi ,prześladowanych przez komunistów. Ze zdumieniem usłyszałam jak obok akowców i byłych więźniów politycznych wymienia trzy dziennikarki usunięte w stanie wojennym z telewizji , które PAX przyjął do pracy nie bacząc na ewentualne konsekwencje ze strony władz !

Nie wiem, czy wynikało to ze szlachetności władz PAX-u, czy z asekurantyzmu. W każdym razie w nowych czasach na nic się to nie przydało- najpierw zbankrutowała paxowska prasa, a wkrótce potem przestało liczyć się na scenie politycznej potężne niegdyś stowarzyszenie . Zmieniło nazwę na Civitas Christiana , ale i to nic nie pomogło.

Lata osiemdziesiąte były szare i jałowe . Na szczęście można było uczestniczyć

w różnych mniej lub bardziej oficjalnych spotkaniach ,często w domach prywatnych. Nielegalne Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich powołało do życia legalne Towarzystwo Przyjaciół Seniora- Dziennikarza. Pod tą apolityczną przykrywką odbywały się całkiem polityczne dyskusje. Swoich lokali na te spotkania użyczały nam m.inn. Rada Adwokacka w Al.Ujazdowskich i dom kultury WSM na ul. Pruchnika . Niestety imprezy na ogół odbywały się w tych miejscach jednorazowo : zakłopotani gospodarze dawali do zrozumienia,że

komuś to przeszkadza i ktoś sobie nie życzy . Potem powstało jeszcze jedno forum - Spotkania Dyskusyjne Publicystów –chodziło o zachowanie skrótu SDP- ale jakoś nie rozwinęło skrzydeł.

Najdłużej spotykaliśmy się u księdza Wiesława Niewęgłowskiego , który użyczał sali na swojej plebanii przy kościele Najświętszej Marii Panny na Przyrynku . Tam Roma Bratkowska z przyjaciółmi organizowała Dzwonek Niedzielny – spotkania dziennikarzy , pisarzy i intelektualistów . Niewielkie

pomieszczenie dosłownie pękało w szwach . W cieplejsze dni stało się nazewnątrz i słuchało dyskusji przez otwarte okna.

Potem Dzwonek przeniósł się w podziemia kościoła na ul.Żytniej, który był jednym z ważnych miejsc opozycji . W roku 1989 to tam właśnie przychodzili

solidarnościowi uczestnicy obrad Okrągłego Stołu aby podzielić się swoimi refleksjami , tam wiosną tegoż roku organizowało się radiowe i telewizyjne Studio Solidarność , mające wspierać kampanię wyborczą “Solidarności” w czerwcowych wyborach.

W latach osiemdziesiątych wielu dziennikarzy zmieniło zawód ,niektórzy na stałe.Próbowali, z różnym skutkiem, sił w raczkującym biznesie .Wiele osób, gdy już stały się możliwe wyjazdy zagraniczne a ci , którym dotychczas odmawiano, otrzymali paszporty , zaczęło handlować .

Jeździli do Turcji i Indii po ciuchy , do Singapuru po komputery, zegarki i sprzęt radiowo-telewizyjny , na Węgry po kawę i salami . Niektórzy krócej lub dłużej pracowali za granicą jako robotnicy, sprzątaczki, kelnerzy , kierowcy. Ktoś

w USA został instruktorem na kursach prawa jazdy , inny pracował jako doorman w eleganckiej kamienicy na Manhattanie .

Paszport otrzymałam dopiero w roku 1985 po kilku nieudanych próbach. Wcześniej odmawiano paszportu nawet mojemu synowi, uczniowi szkoły podstawowej, którego znajomi Szwajcarzy chcieli zaprosić na wakacje .

W roku 1987 , kiedy na fali lekkiej odwilży i tak zwanej demokratyzacji, powstał urząd Rzecznika Praw Obywatelskich, którym została prof. Ewa Łętowska , grupa dziennikarzy postanowiła zwrócić się do niej z wnioskiem, aby zajęła się sprawą weryfikacji w stanie wojennym. Uważaliśmy to za jaskrawy przykład łamania praw obywatelskich i sądziliśmy,że jako ich rzecznik stanie po naszej stronie. Ale prof. Łętowska bardzo nas rozczarowała. W suchym piśmie poinformowała nas, że każdy pracodawca ma prawo dobierać sobie pracowników . Urząd Rzecznika Praw Obywatelskich był jeszcze jedną warstwą upiększającego pudru na twarzy dogorywającego “realnego socjalizmu” a pani profesor nie odważyła się przekroczyć granic obowiązującej wówczas poprawności politycznej.

W roku 1988 wyjechałam do Londynu. Mieszkałam u ciotki, uczyłam się angielskiego, spotykałam z przyjaciółmi, chodziłam po muzeach i galeriach , poznawałam “polski Londyn”, jego życie towarzyskie i kulturalne .

Pracowałam.

Najpierw w bogatej , religijnej rodzinie żydowskiej w dzielnicy Hendon .Byłam jedną z czworga służby –wyłącznie katolickiej.Hiszpanka Dominga była pokojówką, jej mąż Jose ogrodnikiem , Irlandka Kate kucharką . Ja byłam zarządzającą . Mimo świetnych warunków , pięknego pokoju z własną łazienką i dobrego traktowania (państwo Tannen sympatyzowali z “Solidarnością” , w sypialni znalazłam kiedyś wydaną po angielsku książkę Lecha Wałęsy “Droga nadziei”) – wytrzymałam tam tylko 3 tygodnie . Praca była od rana do nocy i tylko pół dnia w tygodniu wolnego. Zawsze pełno gości , krewnych z USA i Izraela z tłumami małych dzieci . Wszyscy wymagali obsługi ze śniadaniami do łóżka włącznie .Codziennie zmieniało się pościel , która prana i prasowana była w domu. Nie byłam w aż takiej potrzebie ( zawsze mogłam wrócić do ciotki) , żeby tak się poświęcać.

Potem przez kilka miesięcy , aż do powrotu do Polski , byłam opiekunką

blisko dziewięćdziesięcioletniej pani Parr , wdowy po pułkowniku brytyjskiej armii kolonialnej .Pani Parr była z pochodzenia Rosjanką, męża poznała w Indiach gdzie służył. Ona, jak twierdziła, znalazła się tam uciekając przed bolszewicka rewolucją. W wersji mniej romantycznej którą kiedyś nieopatrznie zdradziła – była szansonistką w kabarecie i uwiodła podstarzałego oficera.Pułkownik nie żył już od dawna,żonie zostawił piękny, trzypiętrowy dom w eleganckiej dzielnicy Kensington. Zajmowała mieszkanie na parterze . Reszta domu przerobiona była na pensjonat. Mieszkali tam głównie studenci zagraniczni- Japończycy, Włosi, Hiszpanie , bardzo sympatyczni młodzi ludzie.

Dorabiałam sobie sprzątając ich pokoje a przy okazji trochę plotkując.W piątki niektórzy zapraszali mnie na drinka . Najsympatyczniejsze były młode Japonki . Wiele z nich miało zamożnych rodziców, toteż beztrosko szalały po sklepach kupując masę ubrań i kapeluszy , którymi zawsze przede mną się chwaliły i prosiły o akceptację.

Kilkumiesięczny pobyt w Londynie był oderwaniem się od burej, beznadziejnej

peerelowskiej rzeczywistości . Z przyjemnością i bez przymusu jechałam rano metrem do stacji South Kensington , zajmowałam się pania Parr , która lubiła ze mną rozmawiać po rosyjsku i mówiła do mnie “dorogaja Warwara”, robiłam jej zakupy i przygotowywałam obiad . Z pracy wracałam autobusem , na piętrze. Zajmowało to dużo czasu , ale było bardzo przyjemne.Obserwacje kolorowych ulic i kolorowych ludzi były prawdziwym relaksem.

I tak bym sobie pewnie siedziała w Londynie nie wiadomo, jak długo , bo planowałam ściągnięcie syna , gdyby nie Okrągły Stół. Brytyjskie media sporo miejsca poświęcały najpierw przepychankom z rządem przed rozpoczęciem obrad, a potem samym obradom. Oglądałam też na jednym z kanałów słynną dyskusję Lecha Wałęsy z Alfredem Miodowiczem . Nareszcie wydawało się , że jest szansa na zmiany .Poza tym z Warszawy dostawałam od rodziny i znajomych wiadomości , że dużo się dzieje , potrzebni są ludzie do pomocy . Na początku marca podjęłam decyzję:wracam.

Od razu dołączyłam do grupy koleżanek i kolegów-dziennikarzy którzy swoją pracą wspierali przy Okragłym Stole stronę solidarnościową . Wszyscy oni byli niezweryfikowani w stanie wojennym , wielu kilka lat pracowało poza dziennikarstwem i teraz z wielkim zapałem i nadzieją towarzyszyli budowaniu nowej rzeczywistości , w której mieli nadzieję znaleźć należne miejsce .Kilka osób- na przykład Janina Jankowska i Jacek Snopkiewicz - bezpośrednio uczestniczyło w obradach przy “stolikach” i “podstolikach” , głównie zajmujących się przyszłością mediów. Nina Makowiecka współpracowała z niezależną ekipą telewizyjną Video Studio Gdańsk, realizującą film o Okrągłym Stole. Bardzo jej zazdrościłam , ale i dla mnie znalazło się zajęcie w biurze prasowym, a wkrótce potem zaczęłam współorganizować Studio Solidarność.

Po latach wróciłam do telewizji . Oficjalnie, frontowymi drzwiami . Pracowałam w Studio Solidarność . Po wyborach czerwcowych ,gdy prezesem Telewizji został Andrzej Drawicz, wraz z innymi dostałam pismo przepraszajace za to, co spotkało mnie w stanie wojennym, za weryfikacje , upokorzenia, zwolnienie z pracy . I zapraszające do powrotu .

Wróciło wielu, ale niektórzy już nie chcieli zaczynać od początku . Inaczej ułożyli sobie życie .

Pracowałam przy powstawaniu “Wiadomości”, dwukrotnie byłam korespondentem na Bałkanach , kierowałam publicystyką w programie 2 i w Telewizyjnej Agencji Informacyjnej . W roku 2000 , po powrocie z placówki korespondenckiej w Belgradzie poczułam się jak w 1982 roku : nie było dla mnie pracy . I znów zostałam “zweryfikowana negatywnie”. Tym razem przez prezesa Roberta Kwiatkowskiego.

Trzy lata później od nowego prezesa Jana Dworaka dostałam list z propozycją współpracy. Historia lubi się powtarzać...

 

Grudzień 2004 r.